Enrico Fermi na pewnym seminarium przedstawił opowieść o życiu we wszechświecie. Wszechświat jest wielki i niemożliwe jest, by w wielu miejscach nie powstało życie. Mając miliardy lat do dyspozycji, życie musiało, przynajmniej na niektórych planetach, wyewoluować w wyższe formy, także inteligentne. Niemal nieunikniony jest wniosek, że owi inteligentni obcy nie ograniczą się do własnej macierzystej planety, lecz zaczną szukać innych dogodnych środowisk. Z ich punktu widzenia Ziemia ze swoimi zasobami wodnymi, roślinami przetwarzającymi i magazynującymi energię słoneczną, umiarkowanymi temperaturami, powinna wydawać się idealna do zasiedlenia. A w takim razie – kontynuował Fermi – gdzie oni wszyscy są? Na co obecny na sali Leó Szilárd rzucił: ależ oni są wśród nas, mówimy na nich Węgrzy.
Mamy legendę międzywojennej polskiej szkoły matematycznej, czy właściwie dwóch szkół: lwowskiej i warszawskiej. Grupa niezwykle utalentowanych węgierskich Żydów w naukach ścisłych nie tworzyła wprawdzie jednej szkoły, lecz okazała się niebywale wpływowa. W Stanach Zjednoczonych mówiono na nich często Marsjanie, ponieważ wyróżniali się nie tylko inteligencją, ale także mówili między sobą językiem kompletnie niezrozumiałym i trudnym nawet do zidentyfikowania. Jako młodzi ludzie emigrowali, ponieważ nie mieli warunków do rozwoju naukowego ani nawet spokojnego życia w kraju rządzonym przez antysemicki prawicowy reżim Horthy’ego, admirała w kraju bez morza, któremu w 2013 r. postawiono w Budapeszcie pomnik. W rezultacie wszyscy: Theodore von Kármán, John von Neumann, Eugene Wigner, Leó Szilárd, Michael Polanyi, Edward Teller uczyli się w Niemczech – ówczesnym centrum naukowego świata. Gdy Niemcy dokonały intelektualnego samobójstwa za pomocą nazistowskiego motłochu, musieli szukać sobie miejsca w świecie anglosaskim: Polanyi – w Wielkiej Brytanii, pozostali – w Stanach Zjednoczonych. Za „marsjańskim” pochodzeniem tej grupy przemawia także fakt, że nie ma w Budapeszcie ulic imienia von Neumanna, von Kármána czy Szilárda, mają oni natomiast swe kratery na Księżycu. Fermi uważał za paradoksalny fakt, że nie napotkaliśmy dotąd obcych form inteligencji, tymczasem teraz w wielu miejscach na Ziemi doświadczamy regresu inteligentnych form życia: choćby na Węgrzech, w Rosji, czy nawet w Stanach Zjednoczonych. Cywilizacja nie została dana raz na zawsze, można się z niej cofać i cofać aż do samozagłady.
Leó Szilárd był w tym gronie oryginałów i pierwszorzędnych umysłów postacią nietypową. Zapisane czarno na białym w publikacjach wyniki nie dają obrazu jego pozycji w nauce. Przede wszystkim nie miał on właściwie żadnej określonej specjalności naukowej. Zrobił wprawdzie doktorat i habilitację z fizyki teoretycznej, ale zwłaszcza habilitacja dotyczyła związku entropii z informacją, co wtedy, w latach dwudziestych, wyprzedzało epokę o dobre kilkadziesiąt lat. Później zajmował się fizyką jądrową, jako pierwszy zrozumiał zagrożenie, jakie sprowadzić mogła reakcja łańcuchowego rozszczepienia jąder, brał udział w budowie pierwszego reaktora jądrowego w Chicago, po wojnie zajmował się biologią, m.in. mechanizmem pamięci i starzenia się. Wszystko to robił nie zajmując oficjalnych stanowisk na uczelniach bądź pracując na jakichś dziwnych zleceniach jako konsultant, wizytujący profesor, czy badacz. Właściwie jego oficjalne CV wyglądałoby jak kronika prac dorywczych, często bezpłatnych, nie mieszczących się w normalnym planie badawczym instytucji, które go nominalnie zatrudniały. Żył trochę z własnych środków, trochę z patentów i konsultacji, czasem z jakichś prywatnych grantów. Główną formą jego pracy naukowej było siedzenie w wannie przed południem oraz przeszkadzanie kolegom w pracy przez zadawanie pytań albo sugerowanie innego niż dotąd kierunku badań. Nie miał domu, mieszkał w hotelach, pensjonatach, w latach trzydziestych żył z dwoma walizkami: w jednej miał rzeczy osobiste, w drugiej przenośne laboratorium jądrowe (do fizyki jądrowej wystarczał wówczas stół w laboratorium, jakiś licznik Geigera, trochę materiałów promieniotwórczych). Przy tym wszystkim Szilárd miał ambicję wpływania na politykę, instynkt organizatora różnych przedsięwzięć dla dobra ludzkości, potrafił pracować niemal dzień i noc na rzecz uchodźców naukowych z nazistowskich Niemiec, nie myśląc przy tym o sobie i własnym losie.
Jako dwudziestoparoletni student Szilárd brał udział w słynnych berlińskich kolokwiach (tzn. seminariach), gdzie w pierwszym rzędzie zasiadali Max Planck, Max von Laue, Albert Einstein, Fritz Haber, James Franck, później także Erwin Schrödinger. Niełatwo było z sensem zabierać głos w tych kolokwiach, na których przedstawiano najnowsze prace i na które przyjeżdżali wszyscy liczący się i aspirujący fizycy. Werner Heisenberg na całe życie zapamiętał swój wykład na berlińskim kolokwium, gdy prezentował właśnie odkrytą przez siebie mechanikę macierzową, czyli jedną z wersji mechaniki kwantowej. Szilárd w ciągu paru lat awansował na kolokwium z ostatniego rzędu do drugiego dzięki swoim błyskotliwym uwagom wygłaszanym w arogancki, choć zapewne i niepozbawiony wdzięku sposób, szybko przyzwyczajono się do jego sposobu bycia. Po habilitacji (dającej prawo nauczania) prowadził na uniwersytecie seminaria na temat nowej fizyki wymiennie ze Schrödingerem. Zaprzyjaźnił się też w Berlinie z Albertem Einsteinem, co oczywiście było raczej niezwykłe, biorąc dwadzieścia lat różnicy wieku, ówczesne zwyczaje i sławę Einsteina. W każdym razie młodszy uczony odprowadzał starszego spacerem do domu, bywał u niego na podwieczorkach, współpracowali także nad szeregiem patentów na lodówki oraz elektromagnetyczne pompy bez ruchomych części. Szilárd potrzebował pieniędzy i uważał zarabianie na patentach za formę zarobkowania dającą więcej niezależności niż etaty w instytucjach. Zgadzało się to z poglądami Einsteina, który będąc noblistą i członkiem Akademi Nauk, wciąż z sentymentem wspominał pracę w urzędzie patentowym i obawiał się, że uczony zmuszony do przedstawiania wciąż nowych wyników swej pracy („znoszenia złotych jaj”) łatwo się degeneruje w zwykłego wyrobnika. Lodówki ich pomysłu miały być bezpieczne, zdarzały się bowiem wówczas wypadki zatruć, nawet śmiertelnych, pod wpływem gazu wydobywającego się z nieszczelnej instalacji chłodniczej. Einstein przez większość życia pracował od czasu do czasu jako konsultant przemysłowy i technika była mu nieobca. Wspólnie z Szilárdem zgłosili trzynaście oryginalnych patentów (wniosków patentowych w różnych krajach było znacznie więcej). Zarobili też na nich trochę pieniędzy, mimo że nie weszły one do produkcji. Charakterystyczne jest, że Szilárd wykorzystywał znajomość z Einsteinem niemal wyłącznie w celach publicznych, nie do promowania swojej kariery. Einstein zresztą potrafił realistycznie oceniać walory naukowe ludzi i w przypadku Szilárda widział wybitną inteligencję, niezwykłą pomysłowość, lecz zarazem brak monotematyczności niezbędnej, aby stać się kimś w rodzaju Diraca czy Heisenberga. Wydaje się też, że po prostu młodszego kolegę lubił, Einstein miał słabość do ludzi, którzy nie pasują do ram instytucjonalnych, trochę nawiedzonych, potrafiących przejmować się abstrakcyjnymi ideami tak, jakby to były ich sprawy osobiste. Taki był np. Michele Besso, jego przyjaciel przez całe życie.
Od grudnia roku 1933 Szilárd zafiksowany był na idei jądrowej reakcji łańcuchowej. Impulsem miało być stwierdzenie Ernesta Rutherforda, że uzyskiwanie energii z reakcji jądrowych to czysta mrzonka. Rzeczywiście, reakcje jądrowe, jakie wówczas prowadzono na stołach laboratoryjnych, nawet jeśli były egzoenergetyczne (tzn. wydzielały więcej energii niż pochłaniały), nie mogły mieć zauważalnego wpływu na nic, gdyż odbywały się na małą skalę. Prawie nic nie wiedziano jednak o budowie jąder atomowych. Dopiero odkryty (w zespole Rutherforda) neutron zmieniał całkowicie możliwości fizyków i Szilárd zdał sobie z tego sprawę. Neutrony jako cząstki neutralne nie są odpychane przez jądra, mogą więc swobodnie do nich wnikać i wywoływać dalsze przekształcenia. Jeśli zaś wskutek reakcji wydzieli się energia oraz więcej neutronów, możemy mieć do czynienia z reakcją samopowielającą się – łańcuchową i potencjalnie niszczycielską. Szilárd proponował, by zbadać reakcje neutronów ze wszystkimi pierwiastkami z układu okresowego, ale nie udało mu się tego zorganizować. Niezależnie od niego, ale bez nadziei i obaw w związku z reakcją łańcuchową, taki program badań zrealizowała później grupa Fermiego w Rzymie. Szilárd myślał o reakcji łańcuchowej, lecz nie wiedział, gdzie jej szukać, odkryli ją Otto Hahn i Fritz Strassmann pod koniec 1938 roku, a ich wieloletnia współpracowniczka i od niedawna przymusowa emigrantka Lise Meitner wraz ze swym siostrzeńcem Robertem Frischem zrozumieli, co się naprawdę wydarzyło. Był początek 1939 roku, w ciągu tego roku rozpoczęła się druga wojna światowa, a wielu fizyków zrozumiało, że rozszczepienie uranu może być źródłem nowej i być może niszczycielskiej energii.
W Stanach Zjednoczonych Szilárd forsował badania nad reakcją łańcuchową, to on zainicjował słynny list Einsteina do prezydenta Franklina Delano Roosevelta w sprawie badań nad uranem. Próbował też innych sposobów dotarcia do ważnych postaci naukowych i politycznych, starając się im uświadomić, czym grozi broń jądrowa w rękach Hitlera. Stany Zjednoczone z początku nie brały udziału w wojnie i projekty szły opornie. Szilárd współpracował też z Enrico Fermim, przy czym była to współpraca wielce osobliwa. Węgier był skrajnym indywidualistą, rzucał nowe pomysły i potem ich nie rozwijał, stale też snuł jakieś plany organizacyjne i instytucjonalne, zapoznawał ludzi, którzy mogli się przydać w tych projektach. W ten sposób Szilárd poznał np. Lewisa Straussa, który zainteresował się promieniotwórczością, ponieważ jego rodzice zmarli na raka. Fermi trafił do Stanów Zjednoczonych po odebraniu Nagrody Nobla w 1938 roku (jego żona Laura była Żydówką, a w Italii właśnie wprowadzano ustawy rasistowskie za przykładem Niemiec). Włoch był niezwykle sumiennym badaczem, nie cierpiał pochopnego wyciągania wniosków i szybujący wciąż nad ziemią Szilárd był dla niego trudnym partnerem. Wspólnie jednak zaprojektowali pierwszy reaktor jądrowy, który grupa Fermiego wybudowała w Chicago. Szilárd nie brał udziału w ciężkiej i brudnej pracy układania stosu bloków uranu i grafitu, lecz krążył stale gdzieś w pobliżu, zasypując kolegów pomysłami, nie zawsze witanymi życzliwie. Wielką zasługą Szilárda było zorganizowanie odpowiednio dużych ilości uranu i grafitu. Do niego też należało drobne, lecz bezcenne spostrzeżenie, że grafit przemysłowy był zanieczyszczony borem i zamiast spowalniać neutrony, pochłaniał je silnie. Dopiero po oczyszczeniu nadawał się na moderator (czyli spowalniacz neutronów – powolne cząstki mają większą długość fali de Broglie’a i łatwiej trafiają w jądro atomowe, są efektywnie większe). W Niemczech nad problemem tym pracował Walter Bothe, znany fizyk doświadczalny, który ten fakt przeoczył i w rezultacie Niemcy nie zastosowali grafitu, lecz skoncentrowali się na ciężkiej wodzie, co zatrzymało skutecznie ich program jądrowy. Oczywiście, w czasie wojny nikt o tym nie wiedział.
Niezależny indywidualista Szilárd, ratujący świat wedle swego sumienia, nie pasował do armii. Nic więc dziwnego, że generał Groves, szef Projektu Manhattan, zaciekle z nim walczył i uważał go za co najmniej sabotażystę politycznego, a może i szpiega. (Sumiennego i zdyscyplinowanego Klausa Fuchsa, który rzeczywiście był szpiegiem w Projekcie Manhattan, nikt chyba nigdy nie podejrzewał i gdyby nie rozszyfrowane po latach depesze sowieckie Fuchs mógłby nadal pracować w Wielkiej Brytanii.) Mimo to Szilárda trudno było wygumkować podczas wojny, zbyt wysoko cenili go koledzy, udało się to dopiero po jej zakończeniu. M. in. dlatego uczony zajął się biologią, choć interesował się nią dużo wcześniej. Znów balansował wśród doraźnych projektów, grantów, bezpłatnych konsultacji, bez stałego mieszkania. Pierwszy stałe zatrudnienie uzyskał dopiero pod koniec życia w Instytucie Salka w La Jolla, instytucie, który pomógł zorganizować. Jego zdaniem nauka amerykańska była zanadto przejęta protestanckim kultem pracowitości: nieważne, co się robi, byle przez cały dzień. Twierdził, że Europa była pod tym względem lepsza, ponieważ nicnierobienie – byle tylko przyjemne – zawsze było tam uważane za godny szacunku sposób spędzania czasu. Cytował Henri Poincarégo, który mawiał, że rolą nauki nie jest zapewnianie nam posiłków, lecz chronienie nas przed nudą pomiędzy posiłkami. „Najważniejszą rzeczą, o której trzeba pamiętać w nauce, jest to, że ma przynosić radość. Nauka uprawiana przez kogoś nie staje się pierwszorzędna tylko dlatego, że przynosi radość jej twórcy, ale jeśli nie sprawia mu ona radości, to z konieczności musi być drugorzędna”.