Szczęśliwy błąd Charlesa Darwina: Glen Roy (1838)

Zwykle opowiadam o sukcesach nauki. Robię to z kilku przynajmniej powodów: nauka to jedyna dziedzina, w której postęp jest niewątpliwy i bezdyskusyjny; zawsze warto mówić o autentycznych sukcesach; sukcesy naukowe są pożyteczne dla całej ludzkości itd. Czasem także porażki i błędy do czegoś się przydają, i to nie tylko jako przestroga na przyszłość. Tzn. sam błąd jest tylko błędem – i tak jak zło w teologii chrześcijańskiej nie jest samodzielnym bytem, ale, by tak rzec, dziurą czy luką w bycie. Jednak wybitni uczeni w swoich najlepszych latach popełniali zwykle mnóstwo błędów. Oczywiście, popełniali nie same tylko błędy (dlatego ich pamiętamy), a poza tym ich błędy były nieraz na poziomie wyższym niż niejeden „sukces” ich kolegów. Ale nadal były to błędy.
Kiedy jesienią 1836 roku Charles Darwin przybił do wybrzeża Anglii i zszedł na ląd w Falmouth, pragnął gorąco zostać uznanym geologiem. Zebrał sporo obserwacji zwłaszcza z Ameryki Południowej, wokół której Beagle krążył przez kilka lat. Jego pragnienie się spełniło, wszedł w środowisko geologów, a nawet zaprzyjaźnił się z Charlesem Lyellem, znanym mu z książek, wybitnym uczonym i ówczesnym przewodniczącym Towarzystwa Geologicznego. Było to zresztą bardzo snobistyczne i elitarne Towarzystwo, geologia była w Anglii niebywale popularna. Charles Lyell mógł się utrzymać z drukowania co roku nowego wydania swoich Principles of Geology – nie sądzę, aby jakikolwiek autor naukowy w Polsce mógł kiedykolwiek dokonać podobnej sztuki (książka Lyella nie była podręcznikiem!).
Lyell cieszył się, że w osobie Darwina znalazł adepta, który gotów jest stosować jego podejście w praktyce. Chodziło o wyjaśnianie przeszłości geologicznej powolnymi, lecz bardzo długotrwałymi procesami. A więc nie jakieś trzęsienia ziemi, pożogi czy biblijny Potop, ale np. powolne podnoszenie się kontynentu Ameryki Południowej (i od czasu do czasu trzęsienia ziemi). Darwin sądził, że znalazł dowody obserwacyjne takiego podnoszenia się kontynentu. W ciągu dwóch lat po zejściu na ląd zajmował się najwięcej geologią, choć w notatnikach rozwijał pewną niezbyt ortodoksyjną teorię dotyczącą transmutacji gatunków: w myśl tej teorii żywe organizmy były ze sobą spokrewnione. Wiemy, co z tego wynikło. Lyellowskie podejście do geologii było dla Darwina dobrym punktem wyjścia, ponieważ epoki geologiczne musiały trwać długo, skoro zmiany zachodziły bardzo powoli. A jeśli trwały długo, to był wystarczająco dużo czasu, aby np. ze wspólnego przodka wyewoluowały zwierzęta tak różne jak koń, mysz, tapir i słoń (przykład Darwina).
Charles Darwin chciał także wnieść swój wkład do geologii Wielkiej Brytanii. Wybrał się więc w roku 1838 do Szkocji do doliny Glen Roy, gdzie znajdowały się słynne równoległe tarasy.

 

Glen_Roy_18392Są to ułożone wzdłuż poziomic półki skalne biegnące wzdłuż zbocza. Tłumaczono je obecnością w tym miejscu jeziora, które kilkakrotnie zmieniało swój poziom. Darwin uznał, że półki te są dawnymi plażami morskimi i podobnie jak w Ameryce Południowej plaże te stopniowo się podniosły razem z całym lądem. W Ameryce Południowej mógł na takich obszarach znaleźć skamieniałości mięczaków, w Glen Roy nie było ani śladu muszli. Tarasy takie jak w Glen Roy nie występowały w sąsiednich dolinach: czemu morze miałoby zatopić jedną dolinę, nie zalewając sąsiednich? Oczywiście, były to trudności, ale Charles, przekonany, że ma rację, jakoś te wszystkie trudności objaśnił. Pisał do Lyella: „Nabrałem przekonania (mimo pewnych wątpliwości na początku), że tarasy są plażami morskimi; mimo że nie mogłem znaleźć ani jednej muszli, sądzę, że potrafię wyjaśnić większość, jeśli nie wszystkie trudności” – no właśnie: I can explain away most, if not all, the difficulties (to wspaniały czasownik: explain away). Napisał o Glen Roy bardzo długi artykuł: ponad czterdzieści stron w „Philosophical Transactions”. Dzięki temu artykułowi wybrano go do Towarzystwa Królewskiego, od czasów Isaaca Newtona najbardziej prestiżowego towarzystwa naukowego na Wyspach. Kiedy dwa lata później w te same góry przyjechał Louis Agassiz i znalazł ślady działalności lodowców, Darwin uznał, że to nieprawda. Napisał nawet długą pracę, w której dowodził, że w Ameryce Południowej głazy narzutowe wzięły się z gór lodowych, nie lodowców: a więc tereny te zalewało morze. Znalazł ślady lodowców w Walii – była to jego ostatnia wyprawa w teren (1842). Zatem lodowce mogły występować wszędzie, byle nie w „jego” Ameryce Południowej i nie w Glen Roy.
No dobrze, popełnił błąd, a potem się przy nim upierał, po co się nad nim znęcać… Otóż, sądzę, że Glen Roy było produktem ubocznym pewnego istotnego stanu ducha. Darwin w roku 1838 niemal szybował, nie dotykając ziemi, tryskał pomysłami i nie obchodziło go, dokąd zaprowadzą. Był w tym okresie wszystkim, lecz nie obiektywnym obserwatorem. Był skrajnie stronniczy, widział problemy wyłącznie ze swojej perspektywy. Wierzył w siebie i swoje pomysły. Niedługo po Glen Roy przeczytał Malthusa i wpadł na najważniejszy pomysł swego życia: to znaczy powziął ideę doboru naturalnego. Jego teoria miała istotne luki (części z nich nie udało mu się zresztą usunąć ani wtedy, ani później), ale mógł nad nimi przejść do porządku dziennego, podając jakieś lepsze czy gorsze wyjaśnienie (znowu: explain away). Nawet ożenić się postanowił w tym właśnie roku (co zresztą także było w jego przypadku świetnym pomysłem, bo potrzebował później stałej opieki). W ogólnym bilansie Glen Roy nie było zbyt wygórowaną ceną za teorię ewolucji.

Dodaj komentarz